Portrety z bliska

Jana Bodnárová
Prawie niewidzialna

W sklepie z odzieżą, w ciemnym, zapyziałym, ze źle uszytymi damskimi sukienkami i kostiumami, marynarkami, bawełnianą bielizną napchaną do drewnianych regałów, obszarpanych jak sklepy z minionych czasów, spotkałam starszą kobietę. Była tak niezwykłym typem, przy którym jest mi zawsze przykro, że nie mam przy sobie aparatu fotograficznego. Drobna – sięgała mi nieco ponad łokieć – ubrana w długą suknię i płaszcz trzy czwarte, to wszystko niczym z zakurzonych teatralnych garderób. Na ciemieniu głowy miała uplecioną z czarnej wełny czapkę kuriozalnie spłaszczoną do takiej szerokości, że przypominała krowie łajno. Pod brodą była ściągnięta sznurkiem. Spod czapki sterczały półdługie, nieuczesane siwe włosy. Paluszkami niemal dziecinnej dłoni gładziła materiały kostiumów i marynarek... Gdy zapytała o cenę jednego z nich, tęga sprzedawczyni, która za ladą leniwie robiła na drutach, odburknęła. – Cztery tysiące pięćset.
– O! Niemało! Niemało! No, aż dostaniemy... Porządny krój, bardzo porządny... ale myślę..., słowa przeszły w szept – jej głos był w ogóle szepcący, chociaż słowa wypowiadała z wyraźną dykcją.
Taki głos należy do człowieka z głęboką inteligencją i delikatnością, pomyślałam sobie i całkowicie wykluczyłam swoją pierwotną myśl, że ta staruszka jest umysłowo chora albo dotknięta demencją. Pomyślałam, że jest to tylko na swój sposób niezwykła starsza kobieta, która osobliwym ubiorem daje znać o swojej niezależności, świadomym nieprzystosowaniu. Koniec końców w Nowym Yorku, Paryżu albo w sąsiednim Użhorodzie czy Mukaczewie, gdzie bieda tworzy najbardziej zaskakującą modę, zostałaby niezauważona. Chwilę później spotkałam ją na ulicy. Niepostrzeżenie krążyła wokół kosza z odpadkami. Tylko tak, jakby mimochodem coś z niego wyjęła i włożyła do wielkiej, płaskiej torby. Chwilę się wahałam, żeby ją zaczepić, zaprosić do atelier do J., i z detalami oraz uczuciem sfotografować jej starą mleczno-białą twarz, z ostrą brodą, okrągłymi, nieprzysłoniętymi szaleństwem ani sklerozą niebieskimi oczami, całkiem jasnymi, z drobnymi, miernie roztrzęsionymi ustami. Zauważyła, że ją obserwuję i szybko odeszła. Z daleka widziałam, jak z kimś niewidzialnym rozmawia, pokazuje mu coś przed siebie i w obie strony, coś co widzi tylko ich dwoje, dwie albo wielu – jako jedyni i sami na całym świecie. Spotkałam ją w tym dniu jeszcze raz. Siedziała w cukierni na ulicy Komeńskiego. Łakomie jadła roladę biszkoptową. Potem swoim motylim głosem zawołała do kelnerki.

– Jeszcze jedną małą kawę, pięknie poproszę, panienko.
Wtedy wpadło mi do głowy, że może kiedyś była aktorką. Usiadłam przy sąsiednim stoliku. Ostatni listopadowy dzień był zamglony, statystycznie bardzo chłodny. Zagadnęłam do staruszki o lilipuciej budowie, która siorbiąc kawę na stolik z imitującym marmur blatem właśnie wykładała tysiąc koronowe banknoty ułożone w kupkach.
– To niebezpieczne, proszę pani. Mogą pani to ukraść.
– Myśli pani? – powiedziała spokojnie i wykładała kolejne banknoty.
Potem jeszcze raz zwróciła się do mnie, patrzyła mi w oczy, i jakby czytając w moich myślach dodała.
– I jeden pan z Bańskiej Bystricy myślał, że byłam aktorką – ta dziwna czapka stale spłaszczona wisiała na jej ciemieniu.
– A mogę zapytać, kim pani była?
– Proszę. Byłam urzędniczką w banku państwowym. We Wranowie. Nie żyje we Wranowie ktoś z pani rodziny? Ma pani twarz jak Olinka... – doszeptała i dalej układała pieniądze na kupki, jak gdyby siedziała w okienku banku.
– Nie. We Wranowie nie mam nikogo – powiedziałam. Wówczas się zdenerwowała, drobnymi dłońmi szybko zwinęła banknoty w rulon, ściągnęła gumką i wrzuciła do swojej płaskiej torby.
- Życzę pani wszystkiego dobrego w życiu – powiedziała do mnie, a następnie w skromy sposób, czując na sobie obce spojrzenia, wyszła w mgłę. Jako jeden z tych zagrożonych rodzajów ludzi, niedostosowanych do nie fair play.

Martin Vlado
Mistrz krótkiej prozy

1

Trwało to kilka tygodni, zanim młodzian zdecydował i nacisnął dzwonek z jego nazwiskiem. Otworzył mu mężczyzna, który wyglądał dokładnie tak, jak w telewizji. Albo na fotografiach w gazetach czy literackich czasopismach.
– Akuratnie na pana czekałem – powiedział mężczyzna. – Dzisiaj jest pan już szósty.
Naznaczył młodzieńcowi, żeby szedł za nim. Przeszli wąskim przez długi przedpokój do miniaturowej blokowej kuchni. Mężczyzna usiadł na mini krześle i kontynuował jedzenie. Był niskiej, przysadzistej postawy. Jego policzki poprzetykane popękanymi żyłkami miały popielato-bordowy kolor.
Na pewno jest ciężko chory, pomyślał młodzik, który wciąż stał tuż za progiem kuchni. Próbował głęboko oddychać. Czuł jak mu wzrosło ciśnienie i poczerwieniały uszy. Dłonie miał spocone. Ręka, w której trzymał zaroszone wysoko dioptryczne okulary trzęsła się. Drugą rękę miał schowaną w kieszeni wiatrówki. Było krótko przed Bożym Narodzeniem, na tę porę niezwykle mroźno. Obserwował sławnego mężczyznę, jak się napycha. Z powodu tremy podłamały mu się kolana. Z ogromnym napięciem sił w końcu pokonał barierę i niczym w amoku ruszył się. Bez pozwolenia usiadł na krześle naprzeciw pisarza.
Pisarz jak tylko skończył jedzenie, wyciągnął rękę po butelkę z piwem. Ciężko dysząc otworzył ją, oparł się na rozklekotanym krzesełku i wbił wzrok w gościa. Zagnieżdżony młodzieniec natychmiast wykorzystał uwagę pisarza.
– Mistrzu! Chciałem... Czytałem o panu... Widziałem w telewizji... Przeczytałem wszystkie pana książki. Chciałbym być... być jak pan... mistrzem prozy. Chciałbym...
Młodzian chciał jeszcze coś powiedzieć, ale sławny pisarz niecierpliwie mu przerwał.
– To jest ciężkie, chłopcze. Jakby ci to...
Więcej się nie wysilał. Przyłożył szyjkę butelki z piwem do ust i prawie całe je wychylił. Chuchnął, wstał od stołu i znikł w mieszkaniu.
Młodzik osamotniał. Po chwili do niego do kuchni dobiegł sygnał Wiadomości telewizyjnych i poczuł papierosowy dym. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni wiatrówki. Wyjął paczkę tanich wytrzepanych papierosów i zapałki. Zapalił. Złapał butelkę piwa i jednym haustem dopił, co w niej zostało. Siedział, palił i bawił się dużym kuchennym nożem, który pisarz pozostawił na stole.
Dopiero po dobrej chwili położył go z powrotem na stole, szybko wstał i wybiegł w mroźny wieczór.

2

W recepcji długo się nie zatrzymał. Wypił tylko lampkę czerwonego wina i niezauważony znikł. Jego styl życia i nadwaga sprawiały mu problemy. Z powodu cukrzycy musiał odmówić sobie codziennego piwa i rozkoszy z większości potraw. O jego łakomstwie krążyły legendy. Do tego miał od młodości problemy z oczami, a cukrzyca powodowała jeszcze pogorszenie wzroku. Rady lekarzy omijał. Z teatru, gdzie dzisiaj odebrał nagrodę literacką zdecydował się iść okrężną drogą. Pieszo, normalną drogą był w domu za dziesięć minut.
Gdy tylko włączył światło, usiadł w fotelu i aby odreagować sięgnął po katalog „NECKERMANN JESIEŃ – ZIMA“ (katalog posyłają mu dwa razy w roku na jego adres, chociaż niczego z niego nie zamawia). Zadzwonił dzwonek. Przestraszył się. Żył samotnie, nie był przyzwyczajony do wizyt. Skoro po chwili dzwonienie odezwało się ponownie, podniósł się i szedł otworzyć.
Przy drzwiach stał blady młodzieniec w okularach.
– Akuratnie na pana czekałem. Dzisiaj jest pan już siódmy – zamruczał złośliwie świeżo upieczony laureat.
Naznaczył szczawikowi, aby szedł za nim. Przeszli przez długi wąski przedpokój do małej kuchni. Pisarz wyjął z lodówki przerastany boczek, położył go na stole i podszedł do kuchenki. Obrał cebulę, wziął chleb i wrócił do stołu. Z głośnym westchnięciem klapnął na białe rozklekotane krzesło. Dużym nożem kuchennym odkroił sporą piętkę z bochenka białego chleba a na deseczce nakroił boczku. Potem drobno cebulę. Grubymi małymi rękoma odłamał odkrojony chleb, naukładał nań plastry boczku i posypał cebulką. Pomału jadł.
Przy ostatnim kęsie zarejestrował, że młodzieniec, który do tej pory nerwowo stepował w kącie kuchni, dosiadł się.
Pisarz dojadł i podniósł głowę w jego kierunku. Młodzian to wykorzystał: odetchnął...
– Nie ma niczego lżejszego – ubiegł go literat.
Zdziwiony chłopak z otwartymi ustami zezował na niego.
– Nie ma niczego lżejszego – powtórzył mistrz krótkiej prozy.
Zdziwione spojrzenie młodzieńca wymieniało podejrzliwe, które natychmiast zmieniło się na zagniewane.
Prozaikowi w myśli pojawiła się sytuacja sprzed ponad trzydziestu lat w mieszkaniu sławnego pisarza.
Podsunął przed nieoczekiwanego gościa stale jeszcze duży płat boczku i zdobył się na uśmiech. Potem odkroił kromkę chleba i podał mu razem z dużym kuchennym nożem...