Moja pierzeja – Rzeszów (część 2)
- Autor: Jerzy Stefan Nawrocki
- Kategoria: Ocalić od zapomnienia
- Odsłon: 1808
Trrrrrr, ta-ta-ta-ta! – terkoczą niczym pistolet maszynowy, najpierw po kostkach jezdni, a potem po nierównych płytach chodnika pod oknami, hulajnogi. Hulajnoga jest marzeniem każdego dziecka, ale… Wiem tylko o dwóch posiadaczach takiej. Trzecią mam ja. Są całe z twardego drewna, z kółkami założonymi na kawałek żelaznego pręta. Dzń-dzń-dzń, sziuuusziuuusziuu. Spozieram z okna. No tak, trwają wyścigi obręczy: zardzewiałych „rafek” z kół starych rowerów wygrzebanych z gruzów i rozpłatanych przedwojennych wózeczków. Zawodników pod oknem jest mniej niż palców u ręki. Trzask-trzask-trzask! Trzask, trzask! – jest jeszcze jeden zawodnik z cienką wiklinową obręczą, którą popędza patykiem. Ma gorzej od tych, którzy po prostu popychają i kierują swoje „rafki” kijkami włożonymi w ich zagłębienia miast opon. No, ale przynajmniej nie musiał gmerać po gruzach: obręcz z wikliny można przecież kupić za straganami i ławami zielonego rynku przy Słowackiego, gdzie sprzedają brzozowe miotły, drewniane stolniczki do kuchni, łyżki i również zabawki jak ten malutki wózeczek z głową konika wraz z łopatką, na który to dziecko na dole grzecznie nakłada żwir i glinę, by przewieźć je o kilka kroków, na miejsce budowy swego pałacu. Nie dalej, bo jego mama musi go widzieć przez okno, a wygląda zeń, na wszelki wypadek, często.