Maks pokuśtykał. Laska go podpierała. Szedł przez szeroki Plac długo, niczym przez szerokie morze. Na podwórze Igora.
Igor siedział za stołem i pił kawę.
Otwarte okno się zasłoniło.
– Maks! – ze strachu krzyknął Igor, widząc w oknie czarny cień z żółtą podłużną twarzą. Było to tak nieprawdziwe w porównaniu do błękitnego nieba, przerażająco czarne.
Maksa posadzili do stołu.
– Nie, nie! – bronił się, gdy Ewa podała mu garnuszek z wrzącą białą kawą. Garnuszek odstawił na bok.
Kawa, chociaż nieprawdziwa, roztaczała przyjemną woń. Drażniła nozdrza Maksa. Maks wiedział, że to pachnie miłość i szczęście. Wciągał opary w siebie tak mocno, że świstało mu w piersiach. Ale chora dusza nie dała na siebie długo czekać i krzyknęła:
„Co z taką rozkoszą wciągasz w siebie zapachy? Miłości ci potrzeba, szczęścia? Nie wstydzisz się?”
– Pij Maks – Igor częstuje starca, a gdyby nie żal, zapytałby go: – Co z tobą, Maks? Do ciebie dusza wchodzi już tylko spać?
– Nie będę – odmówił Maks. Tylko zapach wciągał. Ciału przydałoby się coś ciepłego, ale on mu nie pozwolił.
– Dlaczego jesteś taki smutny, Maks? – ostrożnie zagadnął Igor, patrząc jak Ewa siada przy stole.
– Pij, Maks, pij! Kawa jest smaczna, dobrze ją posłodziłam – przekonywała go Ewa.
– Smutny, kawa, ach! Ani jedno, ani drugie – w piersiach mu zagwizdało. Za każdym razem jak wydychał – zagwizdało. Przez chwilę jakby myśli mu zniknęły, bez zainteresowania patrzył przed siebie, ponad głowę Igora, a potem chrapliwie przemówił:
– Igor!
Do izby matki Igora wkradła się cisza.
– Kobietę masz Żydówkę – brodaty zakrakał. Nachylał się nad stołem, aby być jak najbliżej Igora.
Igor odsunął piętkę chleba od ust.
A dziewczynie bez gwiazdy, jeszcze przed chwilą zadowolonej, że może obsłużyć swojego pierwszego gościa, zaparło dech w piersiach i złapała się za serce. Jej przepiękne oczy pociemniały z bólu.
Odeszła.

Maks pokazał gdzieś w kierunku Placu:
– Oni już długo czekać nie będą. Maks to wie, Maks to czuje, dlatego boi się o was.
– I ty jesteś Żydem – odezwał się Igor z napięciem.
– Nie, Maksa to już nie dotyczy, Nie, Igor – brodaty lodowo się zaśmiał.
– Chciałem dla Ewy wystarać się o świadectwo chrztu, ale w Farze chcą pieniędzy. Dziesięć tysięcy! Skąd je wziąć? Chcemy sobie zaoszczędzić parę koron, a potem... uciec. Daleko, gdzieś za góry, gdzie Ewy nie znają. Ale i na to musi mieć człowiek pieniądze, na wszystko. A skąd je wziąć? Kraść, zabijać?
– Pieniądze! – Maks wyprostował zgięty kark. Żółta gwiazda się jeszcze trzymała na jednej nitce.
– I od Samka chciałem pożyczyć, ale nie chciał nawet słyszeć. Pieniądze ma.
– Samko?
– Samko!
Coś zaniepokoiło brodatego Żyda? Do prawej ręki wziął laskę, do lewej żerdkę, leciutko się podniósł, obszedł stół i z bliska patrzył Igorowi w oczy. Potem oparł laskę o stół i pogłaskał go po głowie. Szybko się odwrócił i pokuśtykał do drzwi.
– Chodź i weź też Ewę!
Dogonili go, gdy przechodził przez bramę. Chcieli wziąć go pod ręce, ale nie pozwolił.
– Maks jeszcze daje radę chodzić. Laski go podpierają.
Igorowi się wydawało, że brodaty Żyd wesołymi oczami błądzi po Placu, że cieszy się ze wszystkiego, nawet z tego prochu, który roznosi wiatr.
– Jakie są oswojone, miłe! Hej! – rozpędził się za gołębiami, dziobiącymi w końskich odchodach.
Nadleciały i znowu siadły.
– Nie bójcie się! Maks nie jest zły, lubi gołębie – mruga do Igora i uśmiecha się.
– Gdzie idziemy, na boga? – krzyknęła Ewa.
– Zostaw to Maksowi. Chodź, chodź! Kobiety boją się wszystkiego, prawda, Igor? I słucha cię? W ojca się nie wdała? – Maks mówi. Już otworzył bramę na podwórze Samka i wciąż mówi. Dobrze jest mu na duszy, chce mówić.
Zaprzęgnięte konie stoją na podwórzu, a Samko przy nich – z nogą na żelaznym schodku. Samko patrzy i nie rozumie. Takich odwiedzin nie oczekiwał. Odłożył bat.
– Dzień dobry, zjechało z obwisłej wargi. Uniżenie i pytająco.
– Powiedz mu żeby przyszedł do izby – powiedział brodaty Żyd Igorowi, pokazując do tyłu na ojca Ewy.
Igor milczał.
– Powiedz! – ostro nakazał Maks, schylając się pod płodną winoroślą.
– Chodź do izby, Samko! – Igor powtórzył.
– Tak – Maks był widocznie zadowolony, bo zaczął nacierać sobie nos, a pod szeroką dłonią pojawił mu się uśmiech.
W izbie usiedli wokół szerokiego stołu. Byli wszyscy, tylko mały Robert gdzieś się włóczył. I nikt nie rzekł ani słowa, każdy jakby czuł, że coś wisi w powietrzu. Krzesła przestały skrzypieć. Oczy wpatrzone w dłonie Maksa. Te dłonie zasłaniają podłużną twarz i mętne oczy.
– Powiedz mu Igor, niech mi do wieczora znajdzie kupca. Maks sprzeda konie.
– Szukać nie trzeba, kupiec jest tutaj – Samko wstał i podawał Maksowi rękę.
Dłonie zakryły twarz. Podłużną i zdziwioną. Ale przypływ złości ją zniekształcił. Brodaty opluł rękę Samka i znowu ukrył się w dłoniach.
– Powiedz mu Igor, że jest świnią, że jest najobrzydliwszym Żydem, jakiego Maks kiedykolwiek znał. Ale wszystko mu powiedz, wszystko. Powiedziałbym mu to sam, ale Maks z takim Żydem ani słowa nie zamieni.
Igor nieśmiało tłumaczył.
– Wszystko! I o świni, wszystko! – wrzeszczy Maks spoza dłoni, a jego przykre słowa niczym kwas solny zżerają twarze siedzących.
Weimannka płacze, Ewa się trzęsie na całym ciele. Na jej twarzy pojawia się krew ze wstydem. Oczy zasłoni rzęsami.
– Powiedz mu, że Maks sprzeda konie za dwadzieścia pięć tysięcy.
Samko odszedł i wrócił z pieniędzmi. Położył je na stole, przed strasznym Maksem, który siedział przed nim jak los. Wielki usta Samka zsiniały.
– Policz, bo jemu nie można się wierzyć.
Igor policzył.
– Jedenaście sobie weź. Weź sobie – szeptał Maks spoza dłoni, a kiedy wyczuł, że wszystko wokół zaniemówiło, że nic się nie porusza, surowo krzyknął na Igora:
– Bierz! Dwanaście sobie odlicz! – spoza dłoni buchało gorące i głośne oddychanie. – Pozostałe daj jemu... Żydowi. I powiedz mu, niech Maksowi każdego dnia nosi litr rumu i coś do żarcia.
Zdziwienie talerzowej twarzy złamało grzbiet. W głęboko osadzonych oczach rozjaśniały się światełka.
– Długo już nosić nie będzie – doleciało spoza dłoni. Smutne! Głowy się pokłoniły zakrywającym dłoniom i brodzie, która pod nimi wisiała.
Głowa Samka najniżej.
I w odświętnej ciszy, która zakorzeniała się we wstrząśniętych duszach, Maks zabrał się na zewnątrz, nie oczekując chwały ani wdzięczności. Któż z nich mógł wiedzieć, że brodaty Żyd w taki sposób chce się pożegnać ze światem zewnętrznym, że kolejne minuty i ta ostatnia – nie będą już niczym, że to będzie tylko bezduszne błądzenie kałużami, rozsianymi w nieskończonej krainie?
Ale przy obfitej winorośli stały zaprzęgnięte konie, byłe konie Maksa. Przy nich zatrzymał się. Zasłużyły na to, aby były jego ostatnim obrazem, który sobie zabierze tam daleko, gdzie już żadnych obrazów nie ma.
Jednemu położył rękę na grzywie. Potem z jego pyskiem się pieścił, dotykał go delikatnie, jakby dotykał człowieka. A koń patrzył na niego wielkimi mądrymi oczami.
Maks nie miał siły pożegnać się z drugim. Płakał. Bez łez płakał, nadymał policzki i mrugał powiekami.
Wtem przyszła Ewa, młode i nierozumne stworzenie, uniosła jego rękę i pocałowała.
Wbił w nią wybałuszone białka i podpierany laską oraz żerdką, znikał na Plac. Tam gołębie dziobią w końskim łajnie. Gołębie, końskie łajno! Tak, jak proch na Placu, albo wieża Kościoła Świętej Elżbiety.
„Fakty, same fakty!” – ze złością szemrze do siebie.
To nie wina Maksymiliana Schlesingera. Gołębie są miłe i też oswojone. Kolejne fakty. Cały Plac Świętej Elżbiety i miasto pod winnym wzgórzem – to są fakty, nawarstwione na siebie, przecinające się wzajemnie. Pomiędzy nimi wiją się ludzkie losy. Labirynt faktów, a spomiędzy nich ten najtragiczniejszy – żółty fakt z taniego materiału z sześcioma ramionami. Fakt, który nie grzeje tylko mrozi, a jego chłodu nie da się wygonić nawet transportem najszlachetniejszego węgla.
Maks się śpieszy, aby jak najszybciej był sam z sobą. Tam jest przecież najlepiej.
– Rękę pocałowała – bóg wie, jak sobie to wspomniał, bóg wie, po co to sobie na głos powiedział. Gdzieś go to grzało. Gdzie? Nie wiedział, co z tym robić, gdzie to dać.
Maks się śpieszy. Gwiazda na jego czarnym kaftanie świeci, wiatr ją unosi.
Zegar na wieży wskazuje ósmą.