Marta Świderska-Pelinko
Tam gdzie łkają skrzypce
W tle wiosennej sceny zespół cicho stroił instrumenty. Kilka dźwięków pianina ustępującego trąbce i buczącemu kontrabasowi, skoncentrowało uwagę zniecierpliwionych, którzy tylko czekali, aby puścić się w tany. Zachwyceni solistką, a zwłaszcza jej zgrabnymi nogami żołnierze, ukradkiem, aby nie rozgniewać swoich partnerek, zerkali na zawieszone wokół kostek janczary. Przy najmniejszym ruchu, wiedzione echem męskiego pomrukiwania, beztrosko pobrzmiewały. Wprawka na gitarę i marakasy uciszyła falujących w fotelach. Gwar się wzmógł, gdy gitara umilkła, a marakasy powędrowały na poduszeczkę obok innych, drobnych instrumentów. Rozległy się pojedyncze oklaski, mające zachęcić zespół do rozpoczęcia balu.
Hej, heej ułani, malowane dzieeeci – Jan nie wytrzymał, zaintonował i podszedł do zespołu.
Przystojny porucznik, z kilkucentymetrową blizną ciągnącą się od prawej skroni, aż pod kość jarzmową, w wieku czternastu lat, będący synem pułku, śpiewał anielskim wręcz głosem. Zabawiał, albo do głębi rozczulał starszych kolegów podczas krótkich odpoczynków pomiędzy starciami. Byli mu za to wdzięczni. Te chwile pozwalały wsłuchać się w melodię, podjąć śpiew, bądź nucić pod nosem, zapomnieć o bólu, tęsknocie za domem, poczuciu bezsilności. Zdziesiątkowani, nie dość dobrze uzbrojeni i wycieńczeni nierówną walką, tracili resztki sił, samozaparcie, morale. Gdy w bojowym ferworze bezsensownej wojny niemal spod przepony wielokrotnie wyrywał im się lament: Strzelaj, zabij mnie gnido, bym już nie musiał patrzeć na rany dogorywających kolegów, i, jakby trafieni padali na kolana, wyli i klęli wniebogłosy, wielu z nich, na pozór oddanych walce, myślało o ucieczce z pola bitwy, nawet w zaświaty. Wszyscy, co z niejednego bojowego kotła wyszli cało, a których po wojnie los rzucił właśnie do tego miasta, skrzykiwali się w każdy sobotni wieczór, aby nie tyle powspominać, co, choć na kilka godzin zagłuszyć męczące koszmary, odreagować tamte ciężkie czasy. Od kilku już lat nie znikały obrazy morderczego piekła, zasychało w gardłach jak wtedy, kiedy łaknęli kropli czystej wody, a zamiast tego poili się własnymi łzami i krwią rannych, konających, których z głośnym skowyczeniem, często wściekłym przekleństwem nie wiedzieć kogo, znosili z pól bitewnych. Tylko oni pamiętali wiotkie krzyże z konarów brzózek i te łkające witki osik naprędce wbijane w broczące od porozrywanych ciał, mogiły. Tylko oni, świadomi uczuć jakie nimi targały kiedyś, targają dzisiaj, mieli się z czym miotać na jawie i w snach. Poddawani ciężkim próbom taplali się w błocie po ulewnym deszczu, brodzili po pas w śnieżnych zaspach, odmrażali okryte wiatrem delikatne części ciała. Dymiły im mózgi od wybuchów, wystrzałów, szczęku czołgowych gąsienic, a spiekota i najczarniejsze wizje coraz bardziej osłabiały wycieńczone organizmy. Na tych, którzy z tułaczki powrócili, spoczywał obowiązek przekazania wieści o bohaterskiej śmierci ukochanego syna, męża, brata, o miejscu jego prowizorycznego grobu. Pamięć o latach mordęgi nie wypierała wspomnień. Refrenem znanej pieśni żołnierskiej wzywała, stawiała na baczność, by niczym na apelu poległych wymieniać imiona: Mieczysław, Tadeusz, Zygmunt... Żal że z pól bitewnych nie powrócą, że zapadli w wieczny sen pod byle jakimi krzyżami, tkwił odłamkiem pocisku w sercach żywych, a przed ich oczami wciąż majaczyły migawki tamtych dramatycznych zdarzeń, kreślonych rysami przerażonych, zdziwionych, a czasami wręcz uśmiechniętych twarzy, z których niczym z otwartej księgi można było czytać ostatnie zadumanie krążące wokół domu, ukochanej, ostatnią, w bólu nadzieję, prośbę o wieczną pamięć. Kto nie przeżył i nie widział tej drogi przez mękę ten nigdy nie zrozumie rozdarcia między życiem a śmiercią, zwątpieniem i wiarą, nie pojmie skrajnych emocji buzujących w nich niczym żywy ogień w piecach, ten w czasach pokoju nie podzieli z nimi samotnych zmagań o wyzwolenie się z więzów wojennego dramatu.
W każdy sobotni wieczór kasyno nasączone oparami alkoholu, kłębiącym się nad głowami dymem papierosowym, gryzącymi nozdrza perfumami i wodami po goleniu, zaczynało tętnić beztroskim życiem. Beztroska ta jednak była złudna. Bo choć żołnierze potrafili się bawić, przysięgali i, w wolnym kraju, w wolnym mieście, przekrzykując wdzięczny śmiech kobiet, brzdąkanie instrumentów i nawoływania podchmielonych oficerów pamiętali, dziką samotnię partyzanckiego życia, frontowe walki i śmierć, tę bliźniaczą siostrę nocy, która bezlitośnie zaglądała w oczy.
– Orkiestra tusz – krzyknęli dawni towarzysze broni i po chwili Jan czystym, dźwięcznym tenorem ciągnął: Niejedna panienka za wami poleci...
Muzycy podjęli melodię i choć tak ognisty rytm wręcz podnosił z miejsc, wszyscy niczym magma zastygli ze wzruszenia. Nie wstydzili się łez, na które żadnemu mężczyźnie świat nie dawał pozwolenia, a mimo tego podstępnie snuły się po policzkach. Rozgościłyby się pewnie na dobre, ale Jan, sam ich bliski dostrzegł reakcję współbiesiadników, podniósł rękę i gestem wytrawnego dyrygenta zaproponował murmurando. Za jego przykładem wstawali od stolików i zwolnionym, tanecznym krokiem wychodzili na parkiet, ujmowali za ramiona, by niczym okiełznana rzeka płynąć w takt piosenki. Pewniejsi swojego głosu podjęli śpiew. Pianissimo nie brzmiało zbyt długo. Gromkie zakończenie runęło salwą: Czy na tamtym świecie, ułani będziecie.