Zakamarki
(I międzynarodowe warsztaty literackie)

Marek Petrykowski

Ty

Jesteś lekka, pochwycona szumem wiatru.
Pachniesz wiązanką rozchylonych kwiatów
zabranych ziemi.

Czyżbyś była ranną rosą, perłą, tęsknotą za milczeniem
nieprzetworzonym w dotykalne słowo?

Chyba już wiem.
Słyszę niekiedy w półśnie głos i jego pozłotę.
To Ty.

W mglisto-parnej wilgoci niewyspanych poranków
muskasz lilie w naszym niezasadzonym ogrodzie.

W środku lata
córce Natalii

Lipcowe, gorące Krosno.
Córka przywiozła wiosną do przydomowego ogrodu młody kasztanowiec.
Przyjął się. Siedzę teraz pod nim, nade mną stoi chmurka z niebieskiego imperium. Słońce uparcie dąży do września.
Próbuję czytać samego siebie czekając w bezruchu
na pojęcie sensu radości albo smutku.

Jednak, gdy w środku sześciopalczastego liścia ulokowały się obce twarze,
zobaczyłem, jak melancholijnie przechadzają się po krakowskim rynku.
Wrócił nawet Zych z Meksyku spacerując o lasce.

Kamienice złagodniały, przechodząc w ceglastą nadczerwień.
Na ulicy jakiś student recytował z pamięci wiersz „Pokój”,
nikt nie strzelał na wiwat.
Wszyscy przechodnie pozbawieni lekkości kroczyli, jakby mieli ołów w kieszeniach.

Na rogu św. Marka spotkałem szczupłego mężczyznę w bordowych jeansach.
Stał tak otwarty, jakby każdemu rozdawał drugie życie,
albo odsłaniał sens wszystkiego.

Nieopodal angielskie studenciaki, trochę znudzone,
próbowały życiowej ekstazy.
Młody gołąb uczył się lotu, ale chyba nie wiedział co czyni. Zaraz zrobił coś
o mniejszym znaczeniu.
Powiało niszczącym wiatrem.
Za chwilę przejechała taksówka. Rozchybotała żółte kaczeńce
przywiane spod Korczyny.
Może miały tylko jedną pamięć. Nie potrafiły się podnieść.
Poszarzało.

Dzisiaj kasztanowiec nie podbije imperium, ale krośnieńskie sójki
patrzą na niego zazdrośnie.
Wieczorem wyjąłem z szafy bordowe Levi Straussy.

11 lipca 015

Mirosław Welz

ATLANTYDA

Dzieciństwo jest ciekawe
Co za szafą na strychu
Mroku pajęczyn
Skarbów starego kufra

Wiek dorosły przekręca klucz
Wymiata pajęczyny
Kufer wynosi na śmietnik
Bez otwierania – bo i po co

NAZYWAM SIĘ NIKT

Nazywam się nikt
Moja plastikowa tożsamość
Zniknęła wraz
Z zawartością portfela
Wraz z nimi pamięć
Krótka i długa
Zostały nieużyteczne
Czarno białe kadry
Kody PIN
W kieszeniach
Kolorowe
Reklamy fast foodów
W plecaku
Książka z
Niezapisanych stron
Na okładce
Obrys prostokąta
Z plamą pośrodku
Jakby
Na suficie świata
Nieskazitelnym
Jestem tu
Nazywam się nikt
Jak wielu z was

Grzegorz Trochimczuk

Realność Najniższej Rangi

Krzesło. Przylega do pośladków
gdy majestat góruje z głową w chmurach.
Istota tronu, ogniwo ławy przysięgłych,
podparcie sędziowskich wyroków,
wyniosłość i przyziemność.

Niepozorna postać z przewagą drewna,
na nogach. Siedzę i piszę poemat
o wyższości stolarki nad oświeceniem.
O przemijaniu siedzeń
i gwoździu odpornym na czas.

Poniżej stopy wewnętrznym poruszeniem
widoczne. Podnoszą biologiczny kunszt.
Idę z głową w chmurach na wyższym rejestrze
piszę rzecz. Instynkt widoczny przez powietrze,
słyszalny jak drewniany chód.

A wcześniej istnieje drzewo
„A istnieją poeci będący artystami
I obrabiają swoje wiersze
Jak stolarz deski!...”

Deski są najbardziej deskami
w drzewie, pod którym poeta
śni o sobie pod wiecznym drzewem.

Układa wysokopienną pieśń,
I-istnieje poruszony wiatrem
bardzo bliski niebu.

Odurzony zielonym tlenem
poeta na murawie odczuwa pewność,
że wieczność trwa w drzewie.

Tadeusz Masłyk

Poezja fikcji

ni to pytanie
ni to
stwierdzenie prawdy
dla sensu cudu
czy rzeczywistego istnienia

ale jak
jak to będzie
czy
dawnej poezji
zaśpiewa ptak
czy
pijani poeci
nocne udręki
roztrwonią ze świtem

jak
jak to będzie
pytanie
kłóci się z marzeniem
i wraca
nad swój brzeg
w ciemną mgłę
w znak nocy
przy śnie komety

Przechodniowi

obydwaj zmęczeni
patrzymy
jak mrą szare dni
zgnębieni
idziemy obok siebie
i może nigdy
nie podasz mi dłoni
a zobacz
to dla nas
wiatr poranny
fałduje
różowe aksamity
a my
obydwaj znużeni
pragniemy
powrotu w sen
a przecież
to dla nas
rano i wieczorem
ścielą się mgły
i wolno przenika noc do dnia
a my
idziemy obok siebie
nieznajomi
i często zapatrzeni
tylko w swój ból

Wiesław Hop

Patrząc na idących mężczyzn, Michał poczuł pod sercem lekkie mrowienie i zazdrość. Bolało go to, że leśniczy wybrał młodego Wolanina, chociaż musiał przyznać, że to dobry chłopak; ale sam miał w domu syna w podobnym wieku, Bronisława, i wiele by dał za to, aby zobaczyć jego na tym stanowisku.
„Nie ma jak to państwowa posada w nadleśnictwie” – przeleciało mu przez głowę. „Zarobek człowiek ma pewny przez cały rok. Poważanie u ludzi. A do tego deputat mundurowy, drzewny i służbowa strzelba do dyspozycji. Nie wspomnę już o innych, mniej oficjalnych profitach. Żadnemu leśnikowi bieda na przednówku nie skoczy do gardła. Mając gajowego w chałupie stary Marcin szybko się odchrapie...”
Z takimi oto myślami wstał z progu, podszedł do drogi i przywitał się z leśnikami, a później, jeszcze bez wyraźnie sklarowanego w głowie celu, zaprosił ich na chwilę do chałupy na kieliszek mocnej jałowcówki przed dalszą drogą. Był zadowolony, że leśniczy nadszedł akurat dzisiaj, gdy w jego domu odbywa się świniobicie i jest go czym godnie przyjąć. Bo, tak jak wszyscy we wsi, wiedział doskonale, że dobrze jest mieć w leśniczym przyjaciela. I, chociaż się jeszcze do tego nie przyznawał, głęboko w głowie kołatała mu się już pewna myśl.
– Wypijmy za spotkanie – powiedział, stawiając na stole butelkę dwukrotnie przepędzonej, a później przez wiele dni dojrzewającej w słoju z owocami jałowca, samogony. – Cieszę się, że nie pogardziliście moim zaproszeniem.
– Za zdrowie gospodarzy – zgodził się leśniczy, unosząc do góry kieliszek. – Niech wam niczego, w tym domu, nie brakuje. Ale nie zabawimy u ciebie długo, Michale, bo śpieszy się nam trochę.
Przechylili kieliszki. Był to dobry, mocny, pięćdziesięcioprocentowy alkohol, który łagodnie wchodził przez gardło, a później przyjemnie, ale i zaskakująco, z siłą słomianego ognia wybuchał w żołądku, rozpalając wnętrzności i wyobraźnię.
– No, to jeszcze raz! Chlup w ten głupi dziób – powiedział kociołek przy następnym kieliszku. – Dobrą wódkę robisz! Tradycyjną, według starej receptury. Ma niezłego kopa. Taką samą piłem jeszcze przed wojną u nieboszczyka Paliwody.
Po pierwszej butelce wszyscy poczuli lekką słabość w nogach. Ale w głowach, jakby się nieco przejaśniło i myśli stały się weselsze.
– Chyba czas już na nas, Antoni. – odezwał się leśniczy. – Dziękujemy za miłe przyjęcie i gościnę. Jak na pewno się domyślacie, idziemy do młodego Wolanina. Mamy dla niego dobrą wiadomość: Gajowy wam się w sąsiedztwie szykuje – dodał po chwili, po czym podniósł się z krzesła i szykował do wyjścia.
W tej chwili jednak żona starego Sroki postawiła na stole parujący talerz smażonej wątroby. W pokoju apetycznie zapachniało cebulą. I Gąska, zachęcany przez gospodarza, usiadł z powrotem. Na stół wyjechała druga butelka, po której wszyscy nabrali ochoty do dalszego biesiadowania, a później trzecia i czwarta. Sroka wiedział już, czego chce. Trafiła mu się dobra okazja i nie miał zamiaru wypuścić jej z rąk.
Z początku było mu trochę głupio. Dobrze przygotował grunt, ale ociągał się z propozycją, jakby się trochę wstydził tego, co miał zamiar zrobić – bo przecież zamierzał pokrzyżować plany – jak to mówią wysadzić z siodła – i zabrać obiecaną robotę synowi sąsiada, z którym żył w przyjaźni przez tyle lat. Później jednak zapomniał o skrupułach i ostatecznie zdecydował się upiec tą pieczeń.
– Nigdzie na świecie nie znajdziesz takich grabi, które by nie grabiły do siebie – pomyślał i uspokoił się.
Kiedy już wszystko było gotowe i Gąska zapomniał o celu swojej wizyty w Brzezinkach Starych, Michał objął go po przyjacielsku ramieniem, pochylił się nad jego uchem i powiedział:
– Tak sobie myślę, panie leśniczy, po co będzie pan buty zdzierał i szedł do Wolanina? Toż i ja mam w domu nie gorszego syna, który nadałby się doskonale do tej roboty. Starszy jest od tamtego o kilka lat i stateczniejszy. Żenić się chce, a w chałupie ciasno. A Janek, to przecież jeszcze młokos. Może poczekać. Przyjdzie na niego pora i trafi mu się jakaś dobra robota. Ja jestem tylko zwykły chłop. Nic nie znaczę. Ale jeżeli ktoś dobrze ze mną gada, potrafię mu się odwdzięczyć.