G. o mężczyźnie w białym fartuchu, z którym musi się spotykać w gabinecie podczas niektórych wizyt nawet godzinę, ironicznie mawia, że należy do ludzi, którzy mogą udawać jakkolwiek mądrych i niezależnych, i tak są destrukcyjni, i jeszcze do tego również autodestrukcyjni, z czasem autodestrukcja się u nich pojawi, nie- do- za- trzy- ma- nia, dodaje z widoczną satysfakcją.
Matka jedynie powierzchownie się domyśla, co córka chce wypowiedzieć, już przywykła, że większość tego, co G. wypowie, pozostanie dla niej niejasne, niekiedy się jej już nawet nie chce poszukiwać znaczenia wypowiedzianego.

Jest to właściwie niesprawiedliwe, mawia czasami podczas dyktowania G., bardzo niesprawiedliwe, wyobraź sobie, ile z tego wszystkiego on może wykorzystać, siedzi sobie w gabinecie, nie musi się zbytnio wysilać, i ot tak pozyska tyle znaczących myśli, a do tego jakich znaczących, każdy by mógł potwierdzić.
Matka jej zgodnie przytakuje, ależ tak, każdy by mógł, a potem doda, ale skoro on tego wymaga... przyjmuje to jako część terapii.
Terapia, fuknie G. za każdym razem pogardliwie, prędzej bym powiedziała, kontrola.
Więc dobrze, jako część kontroli, chce poznać twoje myśli, bo inaczej by nie mógł.
Śledzi je, wejdzie jej w słowo G., najchętniej by mi przeglądnął całą głowę, widzę to po nim, przeglądnął i wykradł, a potem jeszcze też manipulował, jak mu się podoba.
Trochę przesadzasz, powie matka ugodowo, to leży w zakresie jego pracy, po co w przeciwnym razie chciałby czytać twoje notatki, chyba to tak musi być, skoro chce osiągnąć jakieś terapeutyczne wyniki.
G. w dalszym ciągu z niepokojem plecie, ale ostatnio nieco mniej, uśmiechnie się tylko fałszywie, dobrze, jeśli by i część terapii, dobrze, jak chce terapeutycznych wyników, w końcu z pewnego punktu widzenia wszystko jedno, czy dla terapii albo kontroli, z jej punktu widzenia może to być wszystko jedno... niech sobie ma, niech sobie czyta jej notatki, skoro tak mu na nich zależy, ona już wpadła na sposób, jak może się bronić, do tego, co dyktuje matce, nie wprowadza wszystkich swoich myśli, dyktuje niektóre, wprawdzie tak samo ważne, ale nie najważniejsze, taka naiwna nie jest, aby mu do najważniejszych pozwoliła zaglądnąć zbyt wcześnie, nie ma prawa nikomu ich wyjawić, mogłoby to przeszkodzić w planach, które G. ma, a ich za nic nie ujawni.
Ponownie się uśmiechnie, ale tak, aby matka nie zauważyła i nie zaczęła wypytywać.
A gdyby nawet zaczęła, nie wyjawiła by jej powodów swojego uśmiechu, a już zupełnie nie wyjawiłaby planów, jakie już dłuższy czas snuje, nikomu nie wyjawi najważniejszych spraw, na które wpadła po długich latach myślenia, pozostawia je na razie dla siebie i powierza je tylko tajnym zeszytom, do których sobie sama robi notatki, są krótsze, ale nabite, zawierają sedno, G. je sobie zapisuje piórem, własną ręką, roztrzęsionymi palcami.
Najgłębsze, najbardziej zasadne myśli ot tak się z niej sypią, nie zawsze, tylko w niektóre dni, i tak samo zasady, w których spoczywa podstawa jej dzieła, czasami nazywa go wielkim dziełem, w nim odkryje swój projekt, nie byle jaki, ale wyjątkowy mega projekt, jakiego świat potrzebuje, potrzebuje go najbardziej ze wszystkiego, dodaje w duchu po chwili.

***

Kiedy G. była dziewczynką, często chodziła z matką do biblioteki, bardzo chętnie spacerowała pomiędzy regałami pełnymi książek, a największą radość sprawiało jej, jak mogła wyrównywać grzbiety książek tak, aby tworzyły dokładny rząd, aby ani jedna z niego nie wystawała, nie sterczała, były wyrównane niczym najbardziej zdyscyplinowane żołnierzyki, i tak nieraz do nich mówiła, moje książkowe żołnierzyki, ćwiczyła z nimi, ale znała dla nich tylko jeden rozkaz, kryć, raz, dwa, trzy, kryć...
Początkowo matka na widok dziwnej dziecięcej zabawy się śmiała, również koleżanki czy znajomi, którzy przychodzili do biblioteki i obserwowali dziewczynkę rozkazującą książkom-żołnierzom, aby stały w bezbłędnie wyrównanym, nieruchomym, nie zruszonym kryciu, śmiali się, jakie miłe, wesołe dziewczątko, co też nie nawymyśla.
Powoli śmiech z twarzy matki znikał, pozostał tylko drobny uśmieszek, drobny, cierpki, mogłaby sobie układać różne układanki, proponowała jej, albo rysowanie, wycinanie, matka przychodzi z jednym pomysłem za drugim, zbędnie, G. na krótko dała się odciągnąć, ale potem uparcie wracała do tego, co przynosiło jej największą radość, skontrolować, wyrównać i jeszcze raz skontrolować, czy rzędy są doskonałe, raz, dwa, trzy, kryć, raz, dwa, trzy, dobrze, a teraz musicie tak pozostać, dowodziła G. uporządkowanym książkom, żeby wam nawet nie przyszło do głowy ruszyć się, teraz jest tak, jak ma być.
Gdy matka o tym wspominała do oczu cisnęły się łzy, toczyły się jej po zmarszczonych, przedwcześnie postarzałych policzkach, dlaczego, pytała sama siebie, gdy już nie było nadziei, że sytuacja się zmieni, G. mogłaby pracować i żyć jak inni, dlaczego właśnie w ich rodzinie, zadawała sobie pytanie, chociaż wiedziała, że nie ma nie odpowiedzi, dlaczego właśnie jej córka.