Widać znane twarze w obcych,
bo celem ruchu nie jest ruch.
Pływa się, nieustannie pływa.
I chociaż człowiek, morski wilk,
myśli o białej fladze,
swoją wyspę musi znaleźć bez szukania.
Boju z falami nie poddaje,
nawet jeśli wie, że rozbije się
w nocnej burzy bez chmur.
Gdy z ruchu ryb odczyta wrażliwość wody,
przesłanie morza w szczerym płaczu,
wyśle list w butelce. A fale
przed tym okrutnie obojętne,
ockną się, aż się do niego nachylą,
wraki wynurzą skrzynie skarbów
i w zmarszczkach rozkwitnie piana,
gdyż przy spojrzeniu na lot ptaków,
jemu podobnych kompanów,
po drugiej stronie morza leży
inna o żeglugę wyspa.
W przedostatnim obrazie
wciąż stoję przed drzwiami,
za którymi nie da się niczego przeczuć.
Kto wychwala błogość w wieczności,
niech tam śpieszy.
Nawet adonisi, którzy tak nienawidzą smutku,
że na ołtarzu składają własne ciało,
jak gdyby kiedyś mieli się odnaleźć w sobie,
udają uniesienie, do jakiego wzywa eremita.
Ile specyfików się sprzedaje,
aby wirtuoz stał się swoim instrumentem:
od rozkojarzenia przez bohaterstwo
na niebezpiecznych drogach aż po boga.
Raczej beznadzieja na dnie przejrzystych oczu,
niż pojednanie z twarzą, która kłamie.
Opierać się o takie drzwi nie oznacza uciec,
ale powrócić do trzynastej komnaty,
gdzie malarz kładzie mnie na płótno:
przenikliwie będzie nasłuchiwać mojej nagości,
aż skulona umrę od ognia.
Z rozkoszy wygnaliśmy zatrute śnienie,
aby jej erupcje przekraczały przeżywanie.
Szarmancko pomimo sztucznych kulisów,
nierozumnie w szczypaniu śmiechu.
Jak tylko oddechem ugięliśmy drzewa,
aż zaskrzypiało w węzełkach ciała.
Obce kroki w nim, sny bez zastąpienia,
sprowadzały wyższą zmysłowość.
W opadzie gnieżdżących płomieni.
Kto znajdzie zanik bez odlewu twarzy,
znajdzie się na drodze do świątyni,
jaką po części ujawnia ogień ogniowi,
aby w niej nie wyschło źródło.
Jak nas tylko zerwał ten wiatr.
Przecież nawet piękno nie pochodzi z bólu,
ale z odwrócenia męki na pragnienie,
co dotykiem szuka wiatru w szczerbinach ciała.
Utrzymuje się szlachetnie niedoskonale,
tak blisko po ugaszeniu, że z jego gry
nie musi w ogóle nic wykiełkować.
Z jamy zarośniętej mchem
nie wychylę się do chimery,
którą się kurtyna opuszcza na wieki
na niespełnione ostatnie życzenie.
Jeśli mam umrzeć ponownie,
nie podpalę świątyni. Nie pragnę
być zapamiętana nawet w siniakach,
jakie niebu powodują bezradni,
gdy skamleniem zrzucają słupy chramów,
zostawić spory i przemienić się
na skamieniałość pośrodku świata.
Raczej jeszcze raz połączyć usta.
W sadach mgławic wyzbierać zarodki
planet i na koniec spalić sobie palce.
Niech proch, niemy świadek, pochyli usta
nad pyłem, od którego zapłonie noc,
a leżący w trumnach podają sobie ręce.
Czas palcem kreśli znaki na piasku,
bez linii na dłoni składa wiadomość
o szlachetniejszej, nieprzeczuwanej ofierze.
Oko majaczące spod lodowca
życzy sobie, aby rzeka się nie zatrzymała.
Jakby ludzkość miała trwać na wieki.
Ale po uczcie wchodzi się do komnaty,
gdzie i gra ognia gaśnie w bliskich.
Na dno kwiatowe się kładziemy,
zmęczeni wędrówką po dżungli.
Jedno w drugim się roztapiamy,
trzymani delikatnie. Za prawdziwe łzy.
A świece na ołtarzach jaskiń
dźwięczniej zapalają się skrzydłem.
W błękitnej godzinie jednookiego snu.
Twój portret we mnie porusza się po omacku,
podczas gdy anielska istota od nikogo
przemalowuje wiszące obrazy,
jakie ronią wosk, i przykrywa nas
jedynym ciepłym kolorem.
Na zawsze będę go czuła w taki sposób,
gdy skamieniała już tylko spoglądam
na niewinnie bezsilną krainę.
Tłumaczenie: Marta Pelinko