Między frontem Magistratu a kamienicą „Alko”, w której pierwszy powojenny Przewodniczący Rady Miasta (Prezydent) Rzeszowa Jan Huss przyznał, po naszej ucieczce ze Lwowa, Tacie, Mamie, Babci i mnie mieszkanie na drugim piętrze, szczerzy się rumowisko gruzów, belek i desek oraz głęboki lej po kwartale niskich domów, zniszczonych wojenną zawieruchą. Dzieci, te małe i nieco większe próbują w tej przepastnej dziurze, obrzeżonej strzępami ceglanych fundamentów „robiących” za ławki do siedzenia, znaleźć coś ciekawego.
Spękane frontony kilku kamienic w naszej rynkowej pierzei budynków od ul. Matejki aż do Mickiewicza już podstemplowano, aby się nie zawaliły. Ta pierzeja, to dla mnie wspomnienie odrębne. Przyjdzie czas i na nie. Teraz wspominam wyrwę po czymś, co kiedyś stanowiło życie centrum tego niewielkiego miasteczka, podniesionego po wojnie do rangi stolicy województwa.
Mniej więcej po roku miejscy robotnicy zasypali ten wądół (a było czym zasypywać, bo ruin wokół było pełno), na wierzch poszedł żwir z Wisłoka i zamiast wądołu widziałem z okna spory placyk: takie miejsce zabaw dla dzieci, które nie miały się czym bawić, więc bawiły się w berka, klupanki (liczę do dziesięciu. Raz, dwa, trzy... Dzieciaki się rozbiegają do bram, za filary, za resztki murów, w gruzowiska za Magistratem. Kryć się. Idę szukać! Zosia, Marysia! Wyklupane! O Kaśka!, uważaj, dziura... Józek, mimo omijania dziury, jest szybszy. Dopadł klupanki, miejsca, które jest równocześnie uwalnianką i wyklupał się – wygrałem, wrzeszczy). Bawiły się również w ściganego według wyliczanki: „Ene due like fake, torbę urwę, zjem ze smakiem, deus, deus, kosmateus i morele baks! Raz, dwa, trzy, ścigasz ty!, albo milicjanta i złodzieja, a dziewczynki złomkami zaprawy murarskiej rysowały na chodniku szachownice do gry „w klasy” (skuta, stanęłaś na linię. Wracasz na koniec). Adasiowi w Podcieniach Ratusza „piłka” klei się do czoła, podskakuje w górę najwyżej na dziesięć centymetrów, podrzuca „piłkę” aż pod bramkę Mańka. Teraz zwód głową i... gol! Sześć-dwa. Nędza – wygrałem! Jedynym godnym Adasia przeciwnikiem jest inny Maniek: Zawora. Ale akuratnie teraz w Podcieniach go nie ma.
Dopiero po kilku, trzech albo czterech latach, ten placyk wyżużlowano (Wueska już pracowała) a jego centralnym ozdobnikiem stał się wyższy nad resztą, płaskowyż wielkiego klombu z herbem Rzeszowa, wykonany z kwiatów. A potem, znów po paru latach po deszczu zapadła się nagle pod ziemię jedna z ławek, które wokół ustawiono. Taka była zemsta głębokiej dziury po domach, w której gruz i ziemia, zawilgocone, osiadały. Ale nie zginął nikt. Wądół bowiem pochłonął ławkę nocą. To zresztą już nieco późniejsza historia.
Niewielu z nas już zostało z powojennego okresu, ze Starego Rynku i Miasta. Jeden? Dwu? Troje? W i e d z i e ć może więcej, ale r o z u m i e ć tylko ci, którzy wtedy żyli. Jestem najdłużej mieszkającym w Rzeszowie w sposób nieprzerwany członkiem Związku Literatów Polskich, którego trwała pamięć rodziła się od 1945 roku na rzeszowskim Rynku. Opisałem ich życie z tamtego czasu oraz powojenne Miasto i Rynek w pierwszej literackiej powieści. Za skromnie, za zwięźle, choć zdobyła potem I Nagrodę Literacką Miasta Rzeszowa. Nie utrwaliła wszystkiego, bo chociaż domy są ważne, jeszcze ważniejsi są ludzie: zwykli ludzie. Gdyby nie oni, ci nad nimi nie mieliby kim zarządzać. Tym nowym, też zwykłym mieszkańcom, ofiarowuję więc pamięć; pamięć o tamtych, bo... wielu się od nich wywiodło: od babć, dziadków, pradziadków. Przywołuję ich z zapomnienia wraz z krzywym brukiem i powojennym tłem życia. Ocalam od zapomnienia. Przynajmniej tyle. Kogo, co?
Widzę ich, stojących w niedzielę przy bramach parterowych, najwyżej piętrowych domków zachowanej pierzei przy ul. Słowackiego, między ul. Kościuszki a Dymnickiego, wtedy, po wojnie – Hibnera. Tam, gdzie dziś kusi supermarket. Trzynasto - piętnastolatków dzieciaków wczesnych lat pięćdziesiątych, tuż po wojnie, jak ja. Maniek Zawora z robotniczej rodziny, ale jego starsza siostra, chyba Marianna, zostanie za lat kilka lekarzem, Zbyszek Walawender „Loga”, Zdzisiek Zięba (w dorosłości jeden z „szefów” eksportowych kontraktów budowlanych), najsilniejszy w rejonie Rynku Staszek Ragan – w przyszłości wykształcony urzędnik, Czesław Ulanowski, Stęga albo Wstęga, Maniek Nędza ze starszym bratem, Jurek „Buldziu” Soja, bracia Mendonie – za chwilę piłkarze Gwardii Rzeszów (Waltera), twardy jak wszyscy oni Wojtek Faber, którego matka podczas okupacji przerzucała przez ogrodzenie Getta przy Grodzisku żywność dla Żydów w tobołkach (czy wpisano ją na listę Sprawiedliwych Świata – wątpię), a przecież pewnego dnia seria z automatu omal nie zmiotła jej życia podczas ucieczki. Tylko dom posiekały kule.
Wielu ich jest. Delektują się przed bramami słońcem. Wszyscy z ubogich rodzin. Uczniowie szkół im. Adama Mickiewicza (Jedynka, z poczciwym dyrektorem Trałką) albo im. Jachowicza (Ósemka).
Słowackiego ma wtedy najwyżej 4 metry szerokości. Garbate kamienie niby-jezdni, wyrównane szutrem z Wisłoka. Tuż za nią – „zielony rynek”, bo na prawdziwym Rynku przed Magistratem nie ma już jarmarków ze świniami, kurami, drobiem, końmi: jarmarków, o których z wielkim szacunkiem wyrażali się nawet mieszkańcy jarmarcznego Łańcuta. „Zielony Rynek” jest teraz przy Słowackiego. Płachty byle straganów, deski na krzyżakach, płachty bab z pobliskich wiosek i okolicy wraz z towarem na ziemi, na resztkach fundamentowych murków po zburzonych kamieniczkach, bo przestrzeń wokół Getta hitlerowcy „uwolnili od zasłon”. Zniszczony świat, biedni ludzie, każdy z nadzieją na grosz.
Między niską pierzejką a narożnym domem Kościuszki/Słowackiego z mieszkaniem Zaworów jeszcze jeden dwupiętrowy budynek, gdzie mieszka Andrzejek Kosiorowski z mamą-szlachcianką i tatą-lekarzem: bardzo serdecznym i uczynnym. Są, jak i my, uciekinierami z Lwowszczyzny. Odezwij się Andrzeju! Ponoć jeszcze istniejesz!
Kiedy targ pustoszeje, na nierównościach za nim chłopaki grają czasem w „piłkę”. Niedługo tam, gdzie teraz znajduje się Instytut Pamięci Narodowej (a przed nim powstała jadłodajnia) i słynny „krzywy wieżowiec”, a gdzie dzisiaj znajduje się bank też można pograć w „piłkę”. Ale w „piłkę” najwygodniej pograć na prawdziwym, przedmagistrackim Rynku. Krzywo bo krzywo, ale jest brukowany kostką. Tylko co to za „piłka”? W naszych dziecięcych latach była to zwykła szmacianka: piłek gumowych jeszcze nie produkowano.
Rynek. Poczciwy Rynek. Wciąż wypadają w nim wielkie, przepastne dziury. To zapadają się zruszone wojną głębokie, podrynkowe piwnice i korytarze z podziemnymi wejściami z nich do kamienic. Jedna, największa, wypadła w pobliżu dzisiejszego pomnika Kościuszki. Inna, blisko niego. Kolejna, nieco później: tuż za Magistratem, na wprost wejścia do domu, gdzie mieszkają Baśka i Olga Mol oraz Heniek Makuch. Z ich klatki schodowej można przedostać się piwnicznym tunelem z Rynku na Króla Kazimierza. Inne dziury bywają mniejsze. Grając, trzeba je omijać, zanim zostaną zasypane. Grają więc bracia Guzkowie, gra ładny, rudawy, o pięknie pokręconych włosach świetny technik Adaś Pańczyszyn z Przesmyku, gdzie mieszkają także znany późniejszy polski kolarz Rysiek Lechforowicz z bratem Zbyszkiem – słynnym hodowcą rasowych gołębi na stryszku, biorących udział w zawodach tzw. lotach. Po ich stronie stoją trzy czy cztery budynki, po przeciwnej, podstemplowana grubymi balami spękana ściana nie istniejącej już wewnątrz kamienicy. Przesmyk to wąska i krzywa ścieżynka, zwężona tym stemplowaniem.
Meczom z chodnika przygląda się Karol Lelek – później słynny perkusista, którego solo „Pociąg” podczas przeglądu „Złotego czynelu” przyjęto owacyjnie. Były wtedy dni, gdy cały Rynek rozbrzmiewał doskonaleniem tej sztuki.
Sztuką jest także gra w kiczki, a najchętniej gra się w nie wzdłuż rynkowej pierzei, wiodącej od ulicy Matejki przez Mickiewicza w stronę cmentarza, tuż obok którego jest zakład nagrobków i rzeźb Janika, a przed nim „kuźnia Puchalskiego”, gdzie w sąsiedztwie mieszkają Janusz Puchalski, Tadek i Maciek Ćwiki oraz Adam Majka. Gra się w kiczki pod oknami domów, ale walnięta „z pały” kiczka nigdy jeszcze nikomu nie wybiła szyby, nawet tym, mieszkającym w Rynku w suterynach okienka tuż nad chodnikiem.
Za to pod Podcieniami Magistratu, wolnymi od deszczu, chłopaki grają „w mitki”: jeden na jednego, na bramki, odbijając piłkę (gdy już pojawiły się „gumowe”) wyłącznie głową. Maniek Zawora i Adaś wiodą w tej technice prym.