Trrrrrr, ta-ta-ta-ta! – terkoczą niczym pistolet maszynowy, najpierw po kostkach jezdni, a potem po nierównych płytach chodnika pod oknami, hulajnogi. Hulajnoga jest marzeniem każdego dziecka, ale… Wiem tylko o dwóch posiadaczach takiej. Trzecią mam ja. Są całe z twardego drewna, z kółkami założonymi na kawałek żelaznego pręta. Dzń-dzń-dzń, sziuuusziuuusziuu. Spozieram z okna. No tak, trwają wyścigi obręczy: zardzewiałych „rafek” z kół starych rowerów wygrzebanych z gruzów i rozpłatanych przedwojennych wózeczków. Zawodników pod oknem jest mniej niż palców u ręki. Trzask-trzask-trzask! Trzask, trzask! – jest jeszcze jeden zawodnik z cienką wiklinową obręczą, którą popędza patykiem. Ma gorzej od tych, którzy po prostu popychają i kierują swoje „rafki” kijkami włożonymi w ich zagłębienia miast opon. No, ale przynajmniej nie musiał gmerać po gruzach: obręcz z wikliny można przecież kupić za straganami i ławami zielonego rynku przy Słowackiego, gdzie sprzedają brzozowe miotły, drewniane stolniczki do kuchni, łyżki i również zabawki jak ten malutki wózeczek z głową konika wraz z łopatką, na który to dziecko na dole grzecznie nakłada żwir i glinę, by przewieźć je o kilka kroków, na miejsce budowy swego pałacu. Nie dalej, bo jego mama musi go widzieć przez okno, a wygląda zeń, na wszelki wypadek, często.
Ale mnie podobają się wyścigi wokół mojego placyku między „Alko” a Magistratem, gdzie zepsuty zegar milczy i nie pokazuje nawet godziny. Za to chodniki wokół placyku, chociaż nie bardzo równe i po deszczu zbierają się na nich kałuże, wcale zepsute nie są. Jedno, dwa, trzy okrążenia, jak się już chłopcy umówią. Mama mnie do nich nie puszcza, bo podobno są niegrzeczni. Tylko czasem mogę pojeździć sobie na hulajnodze. No i dostałem przecież swoich ołowianych żołnierzy, nawet i dwie armatki. Są nabijane od przodu, jak te z czasów Powstania Listopadowego, ale strzelają papierowymi wałeczkami z siarką w środku, zakończonymi kawałeczkiem lontu. Nasz piękny parkiet w pokoju, w kwadraty z trójkątów i listew jest stary i wyszorowany tak, że pełno w nim głębokich szczelin. To naprawdę świetne okopy. A ołowianych żołnierzy kupiła mi Mama w dopiero co otwartym sklepiku z zabawkami na ul. Grunwaldzkiej 6. obok sklepu Szajtra. Tylko, że Szajtra już nie ma, bo on był Żydem i chyba zginął, a po jego sklepie został tylko napis.
Pierzeja domów z kamienicą „Alko”, w której mieszkamy jest z rynkowych najdłuższa, ponieważ nie ogranicza jej długość boków Rynku. Zaczyna się u styku ul. Matejki i Grunwaldzkiej, ciągnie aż do połowy ul. Mickiewicza i kończy w miejscu, gdzie po lewej stronie wpada do niej uliczka Berka Joselewicza, otwarta na pagórek z resztkami fundamentów po domach, nazywanym przez Mamę Garncarką, czyli placem Garncarskim. Naszą pierzeję, której domy w jej środkowej części są popodpierane szalunkami w obawie przed zawaleniem, przerywają jedynie trzy wielkie wyrwy po domach. Pierwsza u styku ul. Matejki z Rynkiem (na wprost wlotu ul. Słowackiego), druga za sąsiadującą z naszą piętrową kamieniczką, gdzie mieszka nasza dozorczyni z córkami Zosią i Marysią oraz bracia Rakowscy, a trzecia – u wlotu w Rynek ul. Mickiewicza, w której nad ocalałym do wysokości parteru murkiem widnieją wysokie hałdy gruzu. Końcówkę pierzei (gdzie niedługo otwarty zostanie sklep „sportowy”), tworzy kolejny budynek podniszczony w czasie wojny.
W tej pierzei mieszka sporo starszych chłopaków; jakiś Władek, Duży Mundek (podobno baciary, jak nazywa ich moja Babcia Ignaca) i Antek Chockubów. Ale są też dzieci porządne: Janusz Patak z siostrą Nuśką (została żoną Józefa Kulpińskiego – późniejszego autora filmów dokumentalnych i fabularnych etiud, kierującego Pracownią Dydaktyczno – Naukową rzeszowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, a przy ul. Matejki, Wandzia i jej starsza siostra Lidka Kwolkówny. No i oczywiście – w dwupiętrowej kamienicy, stykającej się z domami Rynku – rodzina słynna już wtedy kominiarskim fachem – tak bardzo potrzebnym zagruzowanym kuchniom i piecom po wojnie – Piwkowie wraz z synami Ryśkiem i Leszkiem. Po latach i oni stali się w Cechu Kominiarzy, nazwanym potem Stowarzyszeniem, równie znani jak ich ojciec. Oj, byłoż ci było gruzu i sadzy w kominach, piecach i kuchniach. Buchała wielkimi kłębami na całe mieszkania, wspierana odpadającymi cegłami i gruzem, ale później w kuchniach, kominach i wokół bratrur aż huczało od błogosławionego „cugu”, a blaszane rury wetknięte w przewody kominowe aż pomarańczowiały. I cieszyliśmy się, bo chociaż okna oszklone pojedynczymi szybami (szyb jeszcze wtedy brakowało) w zimowe ranki stawały się zdobne w zaczarowany śnieżną bielą las, było ciepło, a nocą pod pierzyną też dawało się wytrzymać. „Miasto” przyznawało potrzebującym szyby na specjalny „przydział”, żeby starczyło dla wszystkich. Kto dzisiaj to pamięta? Chyba jeszcze tylko po wsiach, gdzie domy z drewna, w dodatku wolno stojące, łatwiej wpuszczają zimno.
Moja pierzeja... Od frontu, z tyłu, i z boków... Najlepiej chyba jej pamięć odda fragment mojej powieści „Ten tętent karych koni: CIENIE”, która przyniosła mi I nagrodę Miasta Rzeszowa w dziedzinie literatury za rok 2007.
Od wczoraj przestało padać. Woda nie kapie już przez dziurawy dach i sufit koło pieca do podstawionych miednicy i miski. Idziemy z Mamą na spacer. Przejdziemy tylko ulicami, bo nawet na Starym Cmentarzu gliniaste ścieżki są jeszcze mokre. Skręcamy z ul. Grunwaldzkiej w ul. Kopernika, biegnącą z tyłu, za domami naszej pierzei, właściwie już tylko wzdłuż ruin, z jedną całą kamienicą naprzeciwko ul. Okrzei, przed wojną „Tannenbauma”.
Wysoko nad rumowiskiem poznaję „wychodkową” oficynę i balkon naszego „Alko”. Od reszty tyłów rynkowych domów – spękanych i trzymających się, jak mówi Ciocia Mania, na słowo honoru i bardziej z przekory niż solidności – spływają z pleców tych inwalidek aż do naszych stóp ostre, złomiste i nieprzerwane zwały czerwono-burych gruzów, z których sterczą połamane deski i kawały poodpadanych tynków. Nad nimi zwisają resztki rozdartych oficyn, dyndają stropowe belki i zerwane drewniane balkony, resztki sufitów. Wrzeszczą kiszki porozrywanych korytarzy i popiskują balkonowe poręcze dotykające ziemi, sczerniałe, zrudziałe, po skonie. Można chyba wdrapywać się po nich do góry niczym po drabinach. Wygląda to, jakby stopa złośliwego wielkoluda zmiażdżyła istoty nazywane domami, zostawiając im o ironio, spoglądające na Rynek, twarze. Od Stroby ul. Króla Kazimierza, przy której mieszkają Lelkowie, jest dokładnie tak samo. Rumowiska. Rumowiska. A mówią, że w Rzeszowie właściwie nie było wojny.
Po lewej mijamy wciąż wielki plac wysypany żużlem. Za nim, w kierunku Starego Cmentarza sterczą mury dwóch bożnic: nagie, brudne, obdarte z dachów. Na złomach murów chwieją się małe brzózki, pomiędzy murami też gruzy, brud, ziemia i chwasty, niektórzy panowie kryją się tam, żeby zrobić siusiu i to jest bardzo podłe. Idziemy, aż tu...
Nad nami, wysoko w ruinach biją się, strasznie. Pchnięty w dół przez mężczyznę chłopak ma włosy czerwieńsze od ognia z żywicznych smolaków, którymi pali się pod kuchnią, a które rozwożone są raz w tygodniu furmanką przez chłopa. Chłopak stacza się z rumowiska jak kula między szpikulcami drutów i połamanych desek, ale podrywa się zaraz jakby nic się nie stało i znowu rzuca się w górę, na starszego mężczyznę. Szarpią się, słychać rozdzierane ubrania. Aż tutaj czuję ich wzajemną nienawiść. Chciałbym wygranej chłopaka. Babcia miała rację: rudzi są ź l i. Chroboczą boleśnie ruiny. Cegły, kamienie i złomy tynku zsuwają mi się pod sandały i oto... w dół spada mężczyzna, a rudy, w strzępach koszuli, z rozdartą nogawką spodni porywa szybko coś z ziemi – spore zawiniątko i znika w czarnym otworze po drzwiach ocalałej ściany sąsiedniego domu. Już wiem: ci dwaj musieli bić się o pożydowski skarb, o złoto pozostawione przez Żydów, zanim wszyscy zostali zamknięci przez Niemców w Getcie. Żydzi nie zabrali go z sobą w obawie, że Niemcy im je zabiorą.
Obchodzimy wokół gruzów i skręcamy znów na ul. Mickiewicza, z powrotem ku Rynkowi. Po drugiej stronie mamy Plac Garncarski, gdzie kiedyś też było Getto. Przedtem stał tam podobno pomnik Mickiewicza, ale, tak jak i Kościuszkę z Rynku zabrali go Niemcy, żeby przetopić w Rzeszy na armaty.
Pod resztkami murów sięgających do kolan wzdłuż chodnika siedzą żebracy – cały, długi, rząd. Jeden, otyły nie ma nóg i chodzi tylko na pupie, wspierając się krótkimi kulami. Drugi nóg także nie ma, a w miejscu oka tkwi czarny krążek na tasiemce: „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie, niech Pam Bóg błogosławi, chleba naszego powszedniego, niech błogosławi ludzie, Zdrowaś Mario łaskiś pełna niech błogosławi, powszedniego, pomóżcie kalece, ślepemu, daj nam dzisiaj, niech błogosławi dzięki Ci, Panie błogosławi...” zawodzą, jęczą, przed nimi kapelusze, stare czapki, płachty w długim na dwie kamienice rządku wyciągają ręce. Owinięte brudnymi szmatami kikuty drgają, a oni żebrzą, rozpaczają. Przed nimi leży na chodniku ich chleba naszego powszedniego niech nam błogosławi Bóg, tu i pod Farą, i koło Starego Cmentarza oraz parę groszy na dnie na szczęście, bo przecież są nieszczęśliwi, niech im ześle jedzenie, skoro, jak mówi Babcia, nie chcą mieszkać w przytułkach, dokąd próbują ich wywozić aby nie musieli żebrać, a z których uciekają znów tutaj, bo przywykli do miasta, przyzwyczaili się do żebrania.
Mama rzuca po małym pieniążku tylko dwóm z nich, bo więcej nie możemy, a oni wyjęczeli swoje, i już – wracamy pod górkę do naszego Rynku, do domu.
Obiad. Jem zupkę. Ziemniaczankę. Taką z przyrumienioną na zasmażce cebulką, są w niej plasterki marchewki i kawałek pietruszki. Pietruszki nie lubię, ale ziemniaczankę – tak. Mama gotuje ją pysznie. Jest gęsta, bo kartofle trzeba zawsze rozgotować na taki gęsty mułek.